18 listopada 2013

Bluesonalia 2013 z rekordową frekwencją. Zagrali różnorodnie

Rekordowa frekwencja na muzycznie zróżnicowanych Bluesonaliach. Władze Konina powinny poważnie zastanowić się nad pomysłem, by słynny, kamienny Słup Drogowy na czas festiwalu pełnił jeszcze jedną ważną rolę – rok rocznie w jeden listopadowy weekend informował pielgrzymujących do miasta fanów bluesa i rocka, że są we właściwym miejscu. 
Na początek uprzedzę wszystkich malkontentów ironicznie pytających: gdzie był ten blues widniejący w nazwie festiwalu? Zaznaczyć bowiem trzeba, że podczas tegorocznej edycji Bluesonaliów dźwięków stricte bluesowych szukać można było ze świecą (dominował blues rock oraz muzyka progresywna w szerokim rozumieniu). Jednak „ortodoksyjni miłośnicy” dźwięków o 12-taktowym zabarwieniu nie powinni czuć się zawiedzeni, a tym bardziej rozczarowani, ponieważ line up znany był doskonale na kilka miesięcy wcześniej. Uważam, że blues to sposób postrzegania i czucia muzyki, swoisty estradowy feeling cechujący najlepszych wykonawców, a takich nie brakowało podczas dwudniowego święta w Koninie. Podzielam zatem wybór organizatorów, a entuzjazm większości słuchaczy, jaki obserwowałem pod sceną, utwierdził mnie w przekonaniu, że termin blues jest pojęciem niezwykle pojemnym. Brawa dla Stowarzyszenia „In Art” za odwagę i doskonały przekrój stylistyczny, pozwalający uniknąć nudy.
Romek Puchowski foto Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia (www.fresue.pl)

Pierwszego dnia na małej scenie, prowadzonej przez Andrzeja Jerzyka, wystąpił Romek Puchowski Plus & Keith Dunn. Free-styler, jak sam o sobie mówi, wraz z Grzegorzem Grzybem na perkusji oraz czarnoskórym harmonijkarzem z Bostonu – Keithem Dunnem, promował swój najnowszy album „Free”. Za pomocą gitary Dobro oraz looperów Romek Puchowski przeniósł nas w zaczarowany świat transowego bluesa, uzupełnionego o klasyczne partie harmonijki. To był magiczny koncert przepełniony autentycznym przekazem; czasem dryfujący od zastanowienia do zastanowienia, czasem radosny i żywiołowy jak lato na plaży w Juracie, o której śpiewał, jako o miejscu, gdzie miarowo pluska miłość. Gdy przychodziła pora, z kolorowych kłębów pary wyłaniał się Keith Dunn – dżentelmen w garniturze, by ująć nas charakterystycznym murzyńskim głosem i powściągliwą ekspresją ciała. Uderzał obcasem o deski sceny, jakby w czarnych lakierkach miał metronom; przestrzeń wypełniał ciepłym śpiewem od serca, jakby w głowie miał pudło rezonansowe. Otoczony świetlistą aureolą, snuł opowieść zza wielkiej wody. Występ Romka Puchowskiego i przyjaciół uważam za bardzo dobry i cieszy mnie, że są jeszcze artyści, którzy nie boją się scenicznych eksperymentów.
Keith Dunn
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia (www.fresue.pl)
Gerry Jablonski
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia
Drugim, mocniejszym oczywiście punktem wieczoru na małej scenie był występ szkocko-polskiej formacji Gerry Jablonski & The Electric Band. Niezwykle ekspresyjny i porywający od pierwszego taktu, koncert złożony był z dwóch setów, podczas których dostaliśmy zarówno materiał z pierwszej płyty (utwór Black Rain), obfitą porcję z doskonałego, drugiego krążka, oraz równie ciekawy materiał z trzeciego albumu „Twist of Fate”  aktualnie promowanego przez blues-rockowy band. Nie zabrakło mojego faworyta, od którego zaczyna się niekontrolowane przyspieszenie na scenie „Sherry Dee”. Były też wpadające w ucho nowe utwory: „Slave To The Rhythm” czy "Liar". Koniński występ był jednym z ostatnich podczas udanej, jesiennej trasy po Polsce. Niezależne od zespołu, podzielenie koncertu na dwa sety było dość nietypowym rozwiązaniem, lecz nie wpłynęło mocno na całokształt. Gerry Jablonski udowodnił, że zachwyt publiczności wzniecać może w dowolnym momencie, a ponowne rozpędzenie blues-rockowej lokomotywy nie stanowi dla chłopaków żadnego problemu. Jedynym mankamentem był chwilowy problem z dźwiękiem podczas drugiej części koncertu, ale doświadczona formacja nie straciła impetu i najpewniej tylko ograniczenia czasowe zmusiły Gerry'ego do ostatecznego wyhamowania. Mam wrażenie, że rozgrzana do czerwoności publiczność pragnęła więcej. Szkoda, bo summa summarum jam session i tak trwało do rana.
Gerry Jablonski & Electric Band na Bluesonaliach 2013
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia
Gerry Jablonski & Electric Band na Bluesonaliach 2013
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia
Pierwszego dnia na dużej scenie wystąpił Harmonijkowy Atak. Tym razem bez pauzującego Jacka Jagusia, ale czterej spece od harmonijki ustnej poderwali publiczność tak jak zawsze, czyli z powodzeniem. Gwiazdą pierwszego dnia był szkocki zespół King King tworzący dosyć ciężką muzykę blues-rockową. Lider formacji Alan Nimo, ubrany w tradycyjny tartanowy kilt, tak jak poprowadził w tym roku najlepszą formację po statuetkę British Blues Awards, tak na dużej scenie CKiS Oskard potwierdził zwycięstwo i potencjał King King.
Alan Nimo i King King (foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia)
Drugi dzień na małej scenie rozpoczął się koncertem grupy SUPERHALO, której granie można określić jako garażowe, przy czym ten garaż zrobiony jest z gładkiej blachy. Dotrwałem do końca występu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony grupa pokazała, że instrumentalnie sprawnie potrafi budować napięcie i klimat, tak bardzo potrzebne na koncercie. Z drugiej strony teksty niekoniecznie podążające za dźwiękami o ciężkim ładunku emocjonalnym i brak płynności pomiędzy kolejnymi utworami sprawiały, że rozbujana już głowa musiała co chwilę wracać na ziemię. W SUPERHALO tkwi potencjał, ale może warto zrezygnować z wokalu na rzecz bardziej twórczych improwizacji instrumentalnych. Po prostu pójść na całość. Fakt faktem, ciekawa stonerowska muzyka z elementami hendrixowskich pasaży zapowiedziała, jaki mniej więcej klimat zapanuje drugiego dnia Bluesonaliów.

Znany fanom bluesa z majowego festiwalu w Radzyniu, Marco Bartoccioni wrócił do Polski, by zagrać ze swoją kapelą Wild Shooter Band dobry rock'n'rollowy koncert. Słuchacze rozmiłowani w typowych amerykańskich wokalach i błyskawicznej bezkompromisowej grze, byli usatysfakcjonowani muzyczną strzelaniną Włochów.

Planet of Abts (foto. Marika Sypniewska)
Chwilą, na którą czekałem najbardziej podczas tegorocznego święta w Koninie był występ Planet Of Abts. Progresywne i mroczne trio perkusisty Gov't Mule zaprezentować miało nowy materiał z nadchodzącego krążka, ale większość utworów, które zagrali pochodziło z pierwszego albumu. Oczywiście, na żywo zabrzmiało to soczyście i o wiele potężniej niż na płycie, bo domeną gry POA jest właśnie improwizacja, którą fani mocnego brzmienia ukochali sobie wybitnie.
Planet of Abts (foto. Tomasz Barszcz)
W oparach dymu, łaskotani przez falujące wiązki światła zaczęli pulsującą podróż utworem Planet Part 1. Każdy skupiony na własnej grze, ale czujnie obserwujący pozostałych – takie porozumienie sceniczne nazywam totalnym. Rytm w POA wyznacza nie tylko perkusja Matta Abtsa, ale także gitara T-Bone Anderssona, a przede wszystkim finezyjny bas Jorgena Carlssona. Całe trio pulsuje, instynktownie drga w stronę progresywnej otchłani. Ale na koncercie nie było mowy o jakimkolwiek zagubieniu w przestrzeni dźwięków. Muzycy z POA nigdy nie cierpieli na muzyczną ksenofobię i jestem pewny, że zawsze będą szukać nowych furtek w eterze. Udowodnili to w Koninie biorąc na warsztat pierwszy album Pink Floyd i nadając utworowi Lucifer Sam zupełnie inną jakość. Jednak nic w tym dziwnego, przecież muzycy Planet Of Abts mogą zagrać wszystko, posiadłszy niczym nieskrępowaną wyobraźnię. Tym bardziej cieszy fakt, że następnego dnia zaprosili Jana Gałacha do gościnnego występu w Warszawie. Kurczowo musiałem trzymać się wygodnego fotela, ale i tak nie uniknąłem odjazdu na inną planetę – Planetę Abtsa. Żałowałem tylko braku aparatu w dogodnej sytuacji, gdy na korytarzu wymieniłem przyjazne spojrzenie z najlepszym obecnie rockowym perkusistą.
Planet of Abts (foto. Tomasz Barszcz)
Wishbone Ash (foto. Tomasz Barszcz)
Po występie POA przyszedł czas na główną gwiazdę dnia drugiego. Wywołani przez Jana Chojnackiego muzycy z zespołu Wishbone Ash momentalnie przykuli uwagę publiczności, zabierając ją do początku lat siedemdziesiątych i słynnej złotej płyty Argus. Kiedy padły pierwsze akordy „Sometime World” błogo zapadłem się w fotel i w rytm kołysania odpłynąłem na półtorej godziny, podczas której na scenie działo się tyle ciekawych rzeczy, że trudno oddać je słowami. Był więc i „Warrior”, i „Jail Bait”, a także spełnione, żywiołowo wykrzykiwane przez publiczność prośby o „Phoenix” czy „The Pilgrim”. Może dlatego, że nigdy nie przywiązywałem tak wielkiej wagi do zmieniającego się jak w kalejdoskopie składu Wishbone Ash, nie miałem problemów z poddaniem się wirowi dźwięków serwowanych przez Andy Powella i aktualną spółkę. Lider zespołu grał zarówno na słynnym Gibsonie Flying V z 1968 roku, jak i czysto śpiewał. Wspomagali go, będący w doskonałej formie, obecni członkowie brytyjskiej formacji, która kiedyś święciła prawdziwe triumfy na scenach całego rockowego świata. Wishbone Ash zaprezentowali także nowsze utwory, ale słynne, słodkie, muzyczne brzemię nosić już będą do końca swojej kariery. Wierni fani, jak i nowi, zachwyceni płynną, bezbłędną grą na pewno byli w siódmym niebie.
Wishbone Ash (foto. Tomasz Barszcz)
Po koncertach na głównej scenie, Andrzej Jerzyk zapowiedział niespodziankę Bluesonaliów, czyli Lez Zeppelin. Namaszczone przez Jimmy Page'a, dziewczyny rozjechały eter, odczarowując magiczny świat rock'n'rolla. Kocie ruchy, perfekcyjnie wręcz odwzorowane sceniczne zachowanie Planta i Page'a oraz zestaw instrumentów przywiodły na myśl początki klubowego grania Led Zeppelin. Dziewczyny są w trakcie polskiej trasy koncertowej, zachęcam wszystkich fanów hard rocka, by sprawdzili na własnej skórze ołowiany seksapil w damskim wydaniu.

Choć do zakończenia festiwalowego sezonu pozostało jeszcze kilka bluesowych dat, to właśnie dwudniowa impreza w Koninie uważana jest przez wielu za właściwe zwieńczenie roku. Fachowa organizacja, muzyczne menu serwowane z najwyższej półki oraz licznie zgromadzone towarzystwo przekładają się na wyjątkową atmosferę Bluesonaliów. Nic więc dziwnego w deklaracji, że do Konina wrócimy za rok.

20 października 2013

Curtis Salgado wystąpił na Jimiway'u 2013

22 edycja Jimiway Blues Festival przeszła do historii. Mamy jednak dla Państwa dobrą informację, mówili ze sceny Ryszard Gloger i Jan Chojnacki – kilka minut po północy oznacza, że na kolejne święto bluesa w Ostrowie Wielkopolskim przyjdzie nam czekać jeden dzień krócej.

O ile pierwszy dzień Jimiway'a stał pod znakiem bluesa chicagowskiego, o tyle drugiego dnia fani zebrani w Ostrowskim Centrum Kultury mogli posłuchać repertuarów mocno różniących się od siebie. Koncerty na dużej scenie otworzyli Szulerzy z Bartkiem Szopińskim na pianinie, a tuż po nich pałeczkę przejęła legendarna Nocna Zmiana Bluesa ze Sławkiem Wierzcholskim, niezmiennie w doskonałej formie. Oczywiście nie zabrakło takich hitów jak „Chory na bluesa” oraz „John Lee Hooker”. Jednak ja chciałbym zwrócić uwagę na stosunkowo młodą kapelę grającą na małej scenie w kawiarni – Wes Gałczyński & Power Train.

Do tej pory zachodzę w głowę, dlaczego formacja Wesa Gałczyńskiego nie wystąpiła na dużej scenie (ale to już pytanie do organizatorów). Swoją mocną, hard-rockową grą z domieszką bluesa zachwycili zgromadzoną w kawiarni publiczność, która nie pozwoliła, by zakończyli występ w zaplanowanym czasie. Przy owacji i gromkich brawach Wes Gałczyński & Power Train bisowali kilkukrotnie, dając popis swoich dużych umiejętności, a grają dopiero od roku...

Wes Gałczyński & Power Train (Jimiway 2013) foto Adam Węgrzynowicz 
Bardzo blisko im do takich kapel jak The Brew czy klimatów Steve Ray Vaughana. Mocno osadzeni w stylistyce hard-rockowej, bogato czerpią również z tradycji grania bluesa (Ves posiada jedną z lepszych technik czarownego grania slidem). Frontman przyznaje, że inspiruje się Claptonem, Bonamassą (niezły zestaw wykorzystywanych na koncercie gitar) czy Jeffem Healey. W grze Power Train słychać spójność; swobodę i lekkość przy jednocześnie mocno wyeksponowanym, przyjemnie mruczącym basie (Paweł Gielarek) i perkusji (Janek Kiedrzyński – w siedmiu innych projektach!). Zawodowe granie powinno być doceniane na większych scenach (tegoroczna VIII Galicja czy Przeworsk), mam nadzieję, że tak się stanie i zespół Wesa Gałczyńskiego zobaczymy na wielu koncertach w przyszłym roku oraz usłyszymy z pełnej płyty. Z dotychczasową twórczością szybko zdobywającego rozgłos muzyka można zapoznać się tutajTrzymam kciuki, bo sukces takich kapel jest tylko z pożytkiem dla polskiej sceny.

W oczekiwaniu na występ finałowy, zdążyłem uzbroić się w kilka ciekawych informacji na temat gwiazdy drugiego dnia festiwalu – Curtisa Salgado. Pierwowzór dla postaci, którą wykreował John Belushi w kultowym filmie Blues Brothers. Jemu dedykowany jest ich debiutancki album „Briefcase Full of Blues”. Przez 6 lat występował w zespole Robert Cray Band, a jego głos jest pierwszym wokalem na debiutanckim albumie Cray'a. Śpiewał także przez pewien czas z Santaną. Z pomocą przyjaciół przeszedł przez ciężką chorobę nowotworową, by tworzyć dalej, a w 2009 roku zostać nominowanym w czterech kategoriach do nagrody Blues Music Awards. Miał nosa organizator, by zaprosić Curtisa Salgado do Ostrowa Wielkopolskiego. Od tego roku, po zwycięstwie i odebraniu trzech prestiżowych statuetek Blues Music Awards (m.in. w kategorii Najlepszy Artysta Soulowy) Curtis Salgado jest już prawdopodobnie droższy.

Curtis Salgado (Jimiway 2013) foto. Adam Węgrzynowicz
Wczorajszego wieczoru muzyk potwierdził, że zasłużył na tytuły – Curtis Salgado Band zagrali bardzo dobry koncert, przenosząc nas do pięknej i łagodnej, a czasem porywczej i pulsującej krainy soulu, bluesa, R&B. Nie myli się magazyn „Blues Revue” nazywając Curtisa Salgado „jednym z najbardziej uduchowionych i szczerych wokalistów”. Podczas Festiwalu Jimiway muzyk udowodnił, że potrafi śpiewać nastrojowo, a gdy trzeba, pokazać piosenkarski pazur. Były więc utwory z najnowszej płyty, jak i wcześniejsze. Były melancholijne pieśni o tęsknocie, wyborach opatrzności i kobietach. Były bardzo taneczne rytmy z Chicago i długie rozpędzone pieśni z południa. Jednak nic by nie brzmiało bez muzycznej wyobraźni sprawnego bandu, a zwłaszcza profesjonalnej sekcji rytmicznej. Nieprawdopodobna swoboda, z jaką czarnoskórzy czują rytm przekłada się na efekt podczas koncertu. Curtis Salgado Band po prostu popłynęli i całość: od początku do ostatniego bisu miarowo pulsowała pod znakiem najlepszego groove, przyozdobiona długimi solówkami na gitarze i chórkami. Pod sceną bawiłem się świetnie do tego stopnia, że nawet nie zauważyłem, jak prawie minutowe solo na harmonijce na jedynym wydechu oznajmiło północ.

Po finałowym koncercie, zespół zszedł na dół i wraz z rodzimymi wykonawcami (m.in. z doskonałym saksofonistą Arkiem Osenkowskim) bawił się dalej przy bluesowym standardach, nie pozwalając publiczności odetchnąć ani na moment.

Niektórzy by powiedzieli, że Shoe Laces wypełniali przerwy, ale to nieodpowiednie słowo. Akustyczny duet grał na korytarzu bardzo ciekawie i stanowił przyjemną dla zmysłów przeciwwagę do głośniejszych koncertów głównych. Dobrze słyszeć, że zwycięzcy przeglądu na festiwalu Las Woda i Blues są coraz lepsi, a przede wszystkim grają.

P.S. Cieszę się, że w tak miłych okolicznościach mogłem spotkać się z przyjaciółmi z Poznania i wszystkimi znajomymi z całego kraju. Szczególnie dziękuję Andrzejowi Jerzykowi, bez pomocy którego, byłbym emocjonalnie uboższy. Dziękuję Adamowi Węgrznowiczowi za fotografie. Organizatorom gratuluję bardzo dobrej 22 odsłony Jimiway Blues Festival.


19 października 2013

Jimiway 2013 na półmetku – pełnia nad Chicago

Kilka godzin temu dobiegł końca pierwszy dzień bluesowego święta w Ostrowie Wielkopolskim. Porywające jam session z muzykami zza wielkiej wody trwało do późna. Nic dziwnego – jasno świecący nad Ostrowem księżyc wyzwolił w uczestnikach festiwalu Jimiway 2013 pierwotną potrzebę rytmu.

22. edycja Jimiway Blues Festival 2013 trwa w najlepsze. Fani muzyki bluesowej zjechali z całej Polski, by wspólnie słuchać wykonawców rodzimych, jak i zagranicznych. Pierwszego dnia z bardzo dobrej strony pokazała się ciechanowska formacja Why Ducky? Na czele ze Stanem Atośkiewiczem. Pokaźna grupa instrumentalistów zagrała poprawny set rodem z Chicago. W zasadzie panowie rozkręcali się z numeru na numer, ale największe brawa należą się sekcji dętej – wyraźnie czuła pulsowanie i przecinała powietrze Ostrowskiego Centrum Kultury w sposób iście elegancki i finezyjny. Why Ducky? to łajdaki, ale gdyby usystematyzować język śpiewany (przejść w całości na angielski) mam wrażenie, że ambitna muzyka zespołu mogłaby nabrać jeszcze większego seksapilu. Pod koniec występu na scenę wyszedł Benedykt Kunicki i zaśpiewał utwory sprzed kilkunastu lat, a prócz zespołu, na gitarze wspomagał go syn Oskar.


Dr Blues & Soul ReVison (Jimiway 2013) foto. Adam Węgrzynowicz

Kolejny wykonawca – Dr Blues & Soul ReVision od ponad dwóch lat za pomocą dźwięków leczy dusze, a wykorzystuje w tym celu czarną muzykę - klasyczny rhythm & blues i soul lat 60. Poznańska formacja niekonwencjonalną terapię zastosowała również wczorajszego wieczoru ze skutkiem zadowalającym. Ze sceny w otwarte ramiona słuchaczy muzyczne lekarstwo spływało kaskadą dźwięków. Lider formacji Krzysztof Rybarczyk charyzmatycznym śpiewem i grą na czarnym Gibsonie rozdawał zgromadzonej publiczności muzyczne recepty na zdrowie, a ta dwa razy mocniej odwzajemniała to gromkimi brawami. Choć skład personalny formacji zmienia się jak w kalejdoskopie i rzec można, że żaden ich koncert nie jest podobny, to stałe miejsce w zespole wypracował sobie fenomenalny pianista – Piotr Kałużny, który przebiera po klawiaturze palcami z prędkością światła, nie tracąc przy tym ani na chwilę głowy. Na scenie festiwalu Jimiway mogliśmy także usłyszeć młodego, utalentowanego Adama Bieranowskiego – ciekawie zapowiadającego się klawiszowca, który raczył publiczność frazami świdrujących organów Hammonda. Furorę jak zwykle zrobiła urocza, figlarna Joasia Dudkowska na basie. Całość w ryzach trzymał Tomasz Boguś, którego miarowy rytm perkusji rozmazywała kapitalna sekcja dęta. Dr Blues & Soul ReVison zagrali bardzo dobry, przyjemny koncert przenosząc ostrowską publiczność do chicagowskiego klubu połowy XX wieku, gdzie liczył się śpiew i taniec. Czekamy na zaprezentowaną przez Krzyśka podwójną płytę "Dr Blues - Tribute To Ol'Skool Masters" z gościnnym udziałem Bobbiego "Mercy" Olivera.

Skoro pierwszego dnia tak mocno ugrzęźliśmy w Wietrznym Mieście, na koniec nie mogło zabraknąć muzyka rodem z Chicago – Nicka Mossa. Reprezentant elektrycznego bluesa, wcześniej występujący z takimi nazwiskami jak Buddy Scott, czy Jimmy Rogers, wystąpił z ostatnim do tej pory i bardzo udanym składem Nick Moss Band. Czytając biografię artysty można było wywnioskować, że to właśnie fani klasycznego chicagowskiego brzmienia będą mieć największą frajdę, ale biorąc pod uwagę ostatnią, dziewiątą płytę „Here I Am” nominowaną do nagrody Blues Music Award w kategorii „album bluesowo-rockowy” należało cierpliwie czekać, co wydarzy się poza 12-taktowym schematem. Już po pierwszych kilkunastu minutach wiedziałem, że warto było opuścić, nota bene, bardzo ciekawą rozmowę w kawiarni, by posłuchać jednego z tych zespołów, któremu nieobcy na scenie termin „wyobraźnia przestrzenna”.

Nick Moss (Jimiway 2013) fot. Adam Węgrzynowicz

Gdy muzycy zaznaczyli, z jakiego są miasta i jakie tradycje im przyświecają, momentalnie przeszli do innych stylistyk: od zabarwionych transem podróży, po długie, mające sens improwizacje w stylu najlepszych kapel jambandowych sceny amerykańskiej (za sprawą użytych przez Nicka Mossa efektów przez chwilę poczułem się jakbym słuchał np. Widepsread Panic). Nick Moss Band to zespół bardzo sprawnych technicznie muzyków, znających swoje miejsce w szeregu, nieograniczających się przy tym wzajemnie i czujących, że wszystko dobrze płynie. Uwagę publiczności przykuł ciekawie wyglądający basista, bez którego nic by przysłowiowo "nie żarło". Bardzo rozważnie dobierał podkłady dla reszty, która w absolutnie nieskrępowany sposób po prostu bawiła się razem z nami. Mnie osobiście zachwycił pianista (mam słabość do brzmienia Hammonda) oraz czarnoskóry, drugi gitarzysta w zespole – Michael Ledbetter o soulowej barwie głosu (zaczynał śpiewać w operze). Nick Moss Band zagrali doskonale wyważony koncert, zaciekawili odległymi od bluesa, improwizowanymi pasażami, jednocześnie pamiętając o ramach (wyraźnie zaznaczony w tym wszystkim slide). Po wielu edycjach, w końcu naprawdę poczułem, kto artystycznie patronuje festiwalowi Jimiway – duch Hendrixa unosił się nad sceną.

Przed nami drugi dzień Jimiway Blues Festiwal 2013 i finał, podczas którego wystąpi Curtis Salgado. Po wczorajszym gościnnym występie z Nick Moss Band, możemy się tylko domyślać, co zaprezentuje harmonijkarz z zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

---
Rafał Maciak

18 października 2013

Zaproszenie do Konina na Bluesonalia 2013

Jadąc w ubiegłym roku na Mazowsze, na listopadowy spływ kajakowy, w połowie drogi wysiadłem w Koninie, nie mogłem przegapić występu teksańskiego gitarzysty Doyle'a Bramhalla II – gwiazdy konińskich Bluesonaliów. Wcale nie musiałem wodować kajaka, gdyż odpłynąłem wraz z dźwiękami jeszcze tego samego wieczoru w Domu Kultury OSKARD. Wyjechałem z Konina muzycznie usatysfakcjonowany, do tego stopnia, że sunąc z nurtem chłodnego Świdra nuciłem pod nosem dzień wcześniej zasłyszane, świdrujące mi w głowie melodie. Wiedziałem, że na kolejną edycję konińskiej imprezy przyjadę na pewno.


Poprzednią edycję Blues Festivalu Bluesonalia, prócz gitarzysty Claptona, zdobiły takie gwiazdy jak Big Fat Mama, Jan Gałach Band czy SBB, więc poprzeczka na rok 2013 została zawieszona dosyć wysoko. Od kilku miesięcy w środowisku bluesowym mówiło się, że to w Koninie mieć będzie miejsce największe wydarzenie tegorocznej jesieni. Widząc rozmach organizatorów, miałem nadzieję, że i tym razem zaserwują nam muzyczną ucztę. Wszystko stało się jasne po ogłoszeniu line-upu. 

W tym roku na małej scenie Blues Festiwalu Bluesonalia dnia pierwszego (15.11 piątek) wystąpią:

Romek Puchowski PLUS & Keith Dunn (Polska/USA)

Gerry Jablonski & The Electric Band (Szkocja)

Natomiast na dużej scenie zagrają:

Harpcore (Polska)

King King (Szkocja)






Drugiego dnia bluesowego święta (16.11 sobota) w Domu Kultury Oskard wystąpią na małej scenie:

Superhalo (Polska)

Wild Schooter Band (Włochy)

Dużą scenę zaanektują, to chyba odpowiednie słowo:

Planet of The Abts (USA)

Wishbone Ash (UK)

Patrząc na zestaw gwiazd tegorocznych Bluesonaliów wciąż nie mogę wyjść z podziwu. W ciągu dwóch wieczorów usłyszymy mieszankę najlepszej muzyki: od akustycznego bluesa, przez niezwykle energetycznego blues-rocka w wykonaniu Gerry Jablonski & The Electric Band, melodyjny hard rock lat siedemdziesiątych, którego czar wskrzesi Wishbone Ash, aż po bardziej mroczną stronę muzyki, czyli progresywny materiał z zapowiadanego krążka Planet of Abts.

Komentarz w zasadzie może być zbędny, bo dla fanów wszystkiego, co wywodzi się z 12-taktowego schematu to właśnie Konin będzie tej jesieni mekką muzyki rozrywkowej. W tej mieszance gatunków każdy znajdzie coś dla siebie, a ja pewnie i tak będę zachwycony większością występów, na które czekam z niecierpliwością, gdyż wiem na co stać poszczególne gwiazdy.

W najbliższych dniach przybliżę poszczególnych artystów oraz ich dorobek. A już teraz możecie poczytać o występie Planet of Abts w Kaliszu (2012) oraz niezwykłej dawce energii, którą zostałem obdarowany już na pięciu koncertach zespołu Gerry'ego Jablonskiego, a także o nowej płycie "Twist of Fate" mającej premierę kilka tygodni temu.


Koncerty na małych scenach są bezpłatne!

Dwudniowe karnety na festiwal (95 zł w przedsprzedaży, w dniu festiwalu 110zł) można kupić bezpośrednio w OSKARDZIE, zamawiać telefonicznie (63) 242 38 49 lub mailowo pod adresem:
bluesonalia@bluesonalia.pl

Więcej informacji na


Organizatorem wydarzenia jest Stowarzyszenie InART w Koninie. Festiwal Bluesonalia 2013 jest współfinansowany ze środków Marszałka Województwa Wielkopolskiego oraz Urzędu Miasta w Koninie. Patronem medialnym wydarzenia jest 12 Taktów.

05 października 2013

W drodze na 33. Rawę Blues Festival

Na Rawę Blues Festival wybieram się już od 6 lat, ale dopiero w tym roku wszystkie czynniki zgrały się idealnie: towarzystwo, wolny termin, a przede wszystkim rewelacyjny zestaw gwiazd, które przyciągają jak magnes. Widząc pozytywnie kojarzący się kosmiczny Spodek wiem, że 33. edycja Rawy będzie niezapomniana.


Halę widowisko-sportową odwiedziłem cztery lata temu, przyjmując zaproszenie na słodkie 35. urodziny grupy Dżem. Uroczysty, czterogodzinny koncert najbardziej rozpoznawanej polskiej formacji blues-rockowej zostanie w mojej pamięci na zawsze. Po czterech latach zdecydowałem się przyjechać na Śląsk raz jeszcze; tym razem z powodu Rawy – największego festiwalu muzyki bluesowej, zlokalizowanego pod dachem (tzw. „indoor”).

Rawa Blues Festival cieszy się stale rosnącą popularnością, a jej początki sięgają roku 1981. Pierwsza edycja odbyła się w przededniu wybuchu stanu wojennego; w ciemnym okresie, gdy w kraju rodził się ruch solidarnościowy, a zorganizowanie choćby pojedynczego koncertu muzyki zachodniej pod okiem służb było nie lada wyczynem. Wtedy to przyszło Irkowi Dudkowi oraz całemu śląskiemu zagłębiu bluesowemu tworzyć festiwal, który kilkanaście lat później miał stać się międzynarodowym świętem muzyki. Potwierdzeniem fenomenu Rawy są polskie nazwiska i zespoły, takie jak choćby: Tadeusz Nalepa, Martyna Jakubowicz, SBB, Dżem, Easy Rider, Nocna Zmiana Bluesa i wiele, wiele innych. Dziś rozmach, z jakim tworzona jest Rawa, pieczętuje tylko tezę, że w latach 80. festiwal odegrał znaczną rolę w krzewieniu muzyki rozrywkowej w Polsce.

Jadę w zacnym towarzystwie Bluesferajny – akustycznej kapeli z Kalisza, którą tworzą rasowi-bluesowi wyjadacze; prywatnie to bardzo spokojni i ułożeni faceci po trzydziestce, lecz o życiu zdążyli dowiedzieć się już sporo i wszystkie cenne uwagi przekazują za pośrednictwem swojej twórczości, która nie zna cenzury. Na szczęście jest na pokładzie jedna kobieta, zawsze łagodząca obyczaje – Romka, jako zdeklarowana wielbicielka muzyki wyżej wymienionych jegomościów, kobiecą ręką zaprowadzi w samochodzie ład i porządek, śmiem mieć nadzieję. Ruszamy oto na Rawę!

Przez zgoła dziesięć kolejnych lat Ogólnopolskie Spotkania z Bluesem „Rawa Blues” (bo taką nawę początkowo nosił festiwal) gościł największych artystów naszego kraju. Upadek żelaznej kurtyny odsłonił zupełnie nowe możliwości i w latach 90. za sprawą ekipy Irka Dudka Polacy mogli po raz pierwszy oglądać i słuchać gwiazd zza wielkiej wody: Luthera Allisona, Juniora Wellsa czy Koko Taylor. Ta lista największych niejednokrotnie nominowanych do nagród: Grammy, W.C. Handy, Blues Music Award ciągnie się jeszcze długo. Nagrodzonych wymieniać można by w nieskończoność, ale warto wspomnieć szczególnie o jednej nominowanej – Rawie! Od 2012 roku festiwal szczyci się prestiżową statuetką „Keeping The Blues Alive” przyznawaną przez amerykańską organizację Blues Foundation – największe międzynarodowe stowarzyszenie bluesowe. Jest się czym chwalić, przejdźmy zatem do gwiazd 33. odsłony muzycznego święta, które już 5 października w katowickim Spodku.

W konkursie prowadzonym przez Marka Jakubowskiego na „małej scenie” zmierzy się kilka zespołów, które powalczą o występ na scenie głównej. To od publiczności zależeć będzie, kto podzieli scenę z gwiazdami wieczoru. Szczególnie trzymam kciuki za Cheap Tobbaco – krakowską formację złożoną z młodych ludzi, która szumnie; z impetem, ale klasą wdarła się na polską scenę bluesową. Poza konkursem czeka nas występ dwóch świetnych kapel z pokaźnym dorobkiem scenicznym. Szaleni, zwariowani, funkowi  Hoo Doo Band, a potem rodzimy odpowiednik Braci Allmanów – Jan Gałach Band. Ci ostatni po wielu dłużących się latach wyczekiwania wydali wreszcie krążek zbierający zewsząd pozytywne recenzje, więc grzechem będzie się nie przekonać, z jakim feelingiem gra formacja Jana Gałacha, niezwykle utalentowanego skrzypka i lidera fenomenalnej kapeli. Czeka nas spora dawka południowego rocka w najlepszej postaci.

Ciężko mi cokolwiek napisać o kolejnym zestawie międzynarodowych gwiazd, ponieważ każdą z nich sięga się ze światowej półki. Skład mnie powala i wiedziałem, że w tym roku zaliczę debiut na Rawie. Pokrótce o wykonawcach, których z gracją tradycyjnie zapowiadać będzie redaktor Jan Chojnacki.

The Stone Foxes – grają od ośmiu lat, dziś wieczorem promować będą swój trzeci studyjny album „Small Fire”. Kwartet łączący tradycyjnego bluesa z intensywnym brzmieniem hard-rockowym pochodzi z San Francisco i obiecuje sporą dawkę energetycznej muzyki. Amerykanie pod wodzą braci Koehler otworzą cykl koncertów finałowych.


Ruthie Foster – w jej gospelowym głosie zakochałem się momentalnie. Wystarczyło jednokrotne przesłuchanie nominowanej do nagrody Grammy 2013 płyty „Let It Burn”, by Bluesowa Artystka Roku (magazyn "Living Blues") rozpaliła moje ciało, a przede wszystkim duszę. Koncert pochodzącej z Texasu (sic!) Ruthie Foster z pewnością będzie duchową ucztą dla wrażliwców kochających soul i muzykę gospel. Jako zdeklarowany fan Arethy Franklin, Elli Fitzgerald i Sharrie Williams szukał będę pod sceną muzycznego rozgrzeszenia.

Herritage Blues Orchestra – zadebiutowali ciekawym albumem „And Still I Rise”, który fanom spodobał się na tyle mocno, iż został nominowany do nagrody Grammy (2012), a o statuetki Blues Awards walczył w kategoriach „Najlepszy album bluesa tradycyjnego” i najlepszy album ogólnie. Z materiałów prasowych wynika, że możemy spodziewać się podróży przez historię amerykańskiego bluesa, a wykładowcami będzie aż dziesięciu muzyków ze składu Herritage Blues Orchestra. Niechaj zaproszeniem na ich występ będą słowa wokalisty i gitarzysty – Billa Simsa Jr: Mamy nadzieję, że zaprezentujemy Wam coś, czego wcześniej nie mieliście okazji posłuchać. Ktoś kiedyś określił nas mianem Jednozespołowego Festiwalu, ponieważ penetrujemy tak wiele bluesowych terytoriów. Przyjdźcie i celebrujcie z nami Bluesa! Jeśli dołożyć do tego rekomendację Taj Mahala, który o występie Herritage Blues Orchestra rzekł: elegancki, wspaniały i orzeźwiający!, nic więcej nie trzeba dodawać.

James Blood Ulmer & Irek Dudek Duo – duet jednego wieczoru, choć amerykańska legenda gitary dwukrotnie gościła już w Spodku. Tym razem nie będzie jednak smagał strun, ani dął w saksofon, co również potrafi, ale odkurzy sprzed 48 laty czarodziejską harmonijkę i wraz z założycielem Rawy – Ireneuszem Dudkiem stworzy klasyczny w bluesie, ale jednorazowy duet. Co z tego wyjdzie? Sam jestem ciekaw.


Keb' Mo' – na jedyny koncert w Europie przyleciał przedwczoraj (3 października). Pierwszego dnia w Polsce artysta obchodził 62. urodziny. Powitany na konferencji prasowej tortem, Kevin Moore będzie największą gwiazdą festiwalu Rawa. Keb' Mo' jest zdobywcą trzech nagród Grammy Awards („Just Like You”, „Slow Down Keep It Smile”), a w latach 1997-2002 pięciokrotnie był do niej nominowany. Jest m.in. także laureatem tytułu "Bluesowego Artysty Roku" W.C. Handy. Utwory Keb' Mo' wykonują najlepsi (Buddy Guy, B.B. King, Joe Cocer); ponieważ w swojej karierze zbliżył bluesa do popu i soulu, uczynił tę muzykę bardziej przystępną i nowoczesną (pochylę się na tą tezą dłużej w relacji z Rawy):
- Nie rozumiem w czym tkwi sekret popularności mojej muzyki. Moim zadaniem jest być wiernym sobie, temu, co robię.
Artysta zachowuje wierność już od ponad 40 lat, a jego dorobek to kilkanaście cenionych w świecie krążków. Dyrektor artystyczny Rawy, Ireneusz Dudek zapowiada, że koncert amerykańskiego bluesmana będzie pełnym, półtoragodzinnym recitalem. Zaczynam obawiać się o kondycję swoich kolan, ale ufam, że kolejny muzyk wprowadzi mnie w trans, który ukoi ból nóg... a przy okazji świata.


Otis Taylor – to na niego czekam najbardziej i to on jest w zasadzie największym sprawcą mojego przyjazdu na Rawę. Urodził się w Chicago, ale daleko mu do brzmienia tego miasta. Wychowywał się w surowym klimacie Denver, w stanie Kolorado, gdzie usłyszał wiele opowieści o świecie. Głównie tych prawdziwych. Powrócił w wielkim stylu w połowie lat 90., a największa sławę przyniosła mu wydana w 2001 roku płyta „White African”. Dziś ze scen wielu zapyziałych knajp i olbrzymich festiwali muzycznych snuje swoje liryczne historie o problemach Indian, nielubianej polityce USA czy historii niewolnictwa, okraszone piękną grą na banjo i mandolinie. Będzie to moje pierwsze spotkanie z brodatym hipnotyzerem, stosującym podczas swoich muzycznych sesji trance-bluesa. Jestem urzeczony wszystkim jego płytami, łącznie z tą ostatnią 13. „My World Is Gone”. Poza tym, mój serdeczny kolega, redaktor Adam Brzeziński powiedział, że chociaż raz w życiu muszę usłyszeć Otisa Taylora. Pod taką presją mogę pracować.



Jak widać, zestaw gwiazd jest imponujący i rekordowy, do tego stopnia, że post rozrósł się do niebotycznych rozmiarów. Jest sobota, popołudnie. Suniemy z Bluesferajną na Rawę. Jest i Spodek. Do zobaczenia wieczorem, pod sceną.


---
Rafał Maciak

29 września 2013

Premiera nowej płyty „Twist of Fate” - Gerry Jablonski & The Electric Band w doskonałej formie!

Naprawdę wielka to przyjemność pisać o muzyce, a jeszcze większa, gdy tematem jest nowa, trzecia studyjna płyta szkocko-polskiej formacji Gerry Jablonski & The Electric Band. Premiera albumu „Twist of Fate” zbiegła się z początkiem astronomicznej jesieni, lecz po pierwszych dźwiękach odnoszę wrażenie, że w szeregach grupy nieustannie panuje twórcza wiosna.


Tytani z Aberdeen, bo tak określa się formację Gerry Jablonski & The Electric Band, stanowią ścisłą czołówkę brytyjskiej sceny bluesowej. W skład zespołu wchodzą: profesor basu – Grigor Leslie, perkusista – Dave Innes, charyzmatyczny harmonijkarz – Piotr Narojczyk oraz jeden z pięciu najlepszych gitarzystów Wysp Brytyjskich – Gerry Jablonski (Szkot z polskim pochodzeniem). Zespół pasjonatów tworzy muzykę, której nie sposób jednoznacznie okreslić. Wysunięta naprzód gitara oraz mocno wyeksponowana harmonijka, wspomagane są przez sprawną i bardzo pomysłową sekcję rytmiczną. W skrócie, całość to piorunująca mieszanka bluesa i rocka, doprawiona ciekawym śpiewem Gerry'ego Jablonskiego.

Po słowach lidera, że kolejna płyta będzie trochę bardziej „popowa”, w pełni zakochany w dotychczas znanej mi stylistyce, przyznam, że z pewnym niepokojem oczekiwałem nadchodzego albumu. Faktycznie, zawartość „Twist of Fate” jest trochę bardziej przystępna i krótsza, ale tylko trochę – muzyka formacji z Aberdeen zachowuje r'n'rollowy pazur, a co najważniejsze, charakterstyczny blues-rockowy klimat znany z poprzedniego, doskonale przyjętego krążka „Life At Captain Tom's”.

Bardzo wyrazisty bas i zróżnicowany, ale utrzymany w ryzach rytm perkusji to cechy „Twist of Fate”. Tak jak poprzednio, na nowej płycie w większości spotkamy utwory szybkie, okraszone mocnymi blaszanymi oraz gitarowymi riffami, jak otwierający płytę „Slave To The Rhythm” czy miarowo dudniący „The Dance”, ale nie brakuje także nostalgicznych, przynoszących ukojenie ballad takich, jak choćby tytułowy „Twist of Fate” oraz standardów bluesowych, np. w postaci instrumentalnego „Dave Says”. Dodatkowym atutem krążka są partie klawiszowe Paula Emersona, a także pojawiające się organy Hammonda i pianino. Główne przesłanie płyty zdaje się brzmieć: „Wszystko zmienić może zrządzenie losu”.

Trzeba nadmienić, że nowa płyta dedykowana jest perkusiście Dave'owi Innesowi. Ten bardzo utalentowany instrumentalista, muzyk sesyjny sceny londyńskiej (grał m.in. z Marillion), a prywatnie bardzo ciepły i skromny człowiek dzielnie zmaga się z chorobą nowotworową, ale nie jest w tej walce osamotniony. Pomagają mu przyjaciele z zespołu, który, jak deklarują, walczy razem (jedność doskonale ilustruje grafika z okładki nowego albumu), dlatego wszystkie zyski ze sprzedaży płyty przeznaczone są właśnie dla Davida. Niezależnie od czynników zewnętrznych „Twist of Fate” po prostu musiała się ukazać. Wypełniona potężną dawką elektryzującej muzyki jest potwierdzeniem zarówno kunsztu muzycznego, jak i pełnej przyjaźni scalającej formację.

Zespół przyzwyczaił nas do niezwykle ekspresyjnych występów scenicznych, po których niejednokrotnie brakuje tchu, a inne kapele obserwujące GJB w akcji muszą na nowo przedefiniować pojęcie muzyki, jaką grają. Gerry Jablonski & The Electric Band to czwórka facetów, którzy wiedzą do czego służą instrumenty, a przede wszystkim, co za ich pomocą zamierzają osiągnąć, i... to robią. Wydana nakładem Fat Hippy Records płyta „Twist of Fate” jest ciekawą blues-rockową obietnicą i jednocześnie zapowiedzią doskonałej zabawy na żywo. Z pełną stanowczością stwierdzam, że stanowi połowę tego, czego doświadczymy pod sceną. „Twist of Fate” gasi rock'n'rollowe pragnienie, jednocześnie rozbudza apetyt na znacznie więcej.

Zrządzenie losu (ang. twist of fate) czy świadomie zaplanowany repertuar, który pokochają fani? Z pewnością to drugie. Po wielu intensywnych trasach koncertowych (w ciągu dwóch ostatnich widziałem ich pięciokrotnie), rozgrzana polska publiczność z utęsknieniem czeka na serię jesiennych koncertów – to druga przyjemna niespodzianka. Nie można ominąć spotkania z Gerry Jablonski & The Electric Band – nietuzinkową formacją, która samą nazwą zapowiada, że nadchodząca jesień będzie bardzo elektryzująca.


Gerry Jablonski & The Electric Band wystąpi w Polsce w dniach 7-17 listopada. Więcej informacji o trasie, biletach i nowej płycie "Twist of Fate" tutaj oraz na stronie agencji koncertowej HPG Promotion


Rafał Maciak

Harry Manx - mistrz mohan veena zaczarował Hybrydy

Blues nie jest smutną muzyką, blues jest muzyką o smutnych ludziach - mówił Harry Manx w warszawskim klubie Hybrydy. Mistrz gry na 20-strunowym mohan veena stworzył jedyne w swoim rodzaju, oryginalne połączenie zwane hindu-bluesem. Ta specyficzna fuzja gatunków miała niebywałe przełożenie na scenie, o czym przekonaliśmy się na jedynym w kraju koncercie kanadyjskiego multiinstrumentalisty.

Harry Manx, wielokrotny zdobywca statuetek za muzykę z pogranicza bluesa, folku czy jazzu (m.in. Juno Awards), zaprosił słuchaczy w klubie Hybrydy do wielopoziomowej, przestrzennej i inspirującej podróży po muzycznych skalach. W podróż zdającą się mieć jeden cel – wprowadzić w stan refleksji i odszukać siebie. Zrobił to przy pomocy gitar akustycznych, slide'u, harmonijki, kilku efektów oraz mohan veena, czyli instrumentu łączącego w sobie charakterystyczne brzmienie indyjskiego sitaru i wszystkim doskonale znanej gitary elektroakustycznej.

Kanadyjski muzyk, prócz własnych kompozycji, wyczarował wiele interpretacji, np. Voodoo Child Hendrix'a, sięgnął do twórczości J.J. Cale'a, a także do Johnny'ego Cash'a czy Muddy Watersa.

Skomplikowanej techniki gry na mohan veena uczył Harry'ego legendarny hinduski gitarzysta Vishwa Mohan Bhatt. I rzeczywiście, publiczność mogła mieć pewność, że zagra dla niej nie tylko jeden z bardziej utalentowanych akustycznych bluesmanów, ale także bluesman, który wprowadza do tego gatunku wiele orientalnej świeżości i tajemnicy.

- Blues jest jak ziemia, muzyka hinduska jest jak niebo. To co staram się zrobić, to znaleźć równowagę między nimi - twierdzi Harry Manx, charakteryzują swoją muzykę.

Przed koncertem sceptycy mogli zastanawiać się, czy jeden muzyk potrafi zagrać pełny akustyczny koncert uniknąwszy przy tym monotonni. Mistrz nastrojowego bluesa udowodnił, że jest to możliwe. Co więcej, pokazał, że granie na kolanie wcale nie oznacza kiepskiej roboty, a o muzyce przez siebie ukochanej powiedział błyskotliwie: blues nie jest smutną muzyką, blues jest muzyką o smutnych ludziach.

Fakt, że co numer, każdorazowo stroił instrumenty i przepinał kable nie był uciążliwy, był raczej momentem doskonale spożytkowanym na opowiedzenie paru anegdot i nawiązaniu miłego kontaktu z publicznością, która nie szczędziła mu zasłużonych braw.
Słuchając ciekawych akordowych rozwiązań, solówek i ciepłego głosu tego charyzmatycznego „człowieka w czarnej wełnianej czapce”, niejedna osoba zgromadzona na sali miała wrażenie, że jest to wyjątkowe, kameralne spotkanie ze sztuką najwyższych lotów.

Do tej pory, Harry Manx nagrał dziesięć albumów, które stylistycznie są od siebie nie tak bardzo odległe, jednak głównym łącznikiem pomiędzy nimi i generalnym wyznacznikiem jego twórczości są emocje nie dające się do końca ująć w słowa, posiadające rzadko spotykany pierwiastek duchowości i siły kreacyjnej.

Ten wyjątkowy muzyk, poza sceną okazał się bardzo życzliwym człowiekiem. Być może to kwestia indyjskiego wychowania i licznych podróży, które ugruntowały charakter Manxa, być może po prostu poczucie szczerości i autentyczności w tym zawodzie. Nie mniej, po blisko dwugodzinnym koncercie, Harry Manx znalazł czas na rozmowę z fanami, podpisał wiele płyt z dedykacją i szeroko uśmiechnięty pozował do zdjęć.

Manx zaprezentował inną niż klasyczną, do której zostaliśmy przyzwyczajeni, stylistykę i sposób grania bluesa. Gdyby spróbować metaforycznie ująć jego zjawiskowe wykonywanie, można pokusić się o stwierdzenie, iż mistyka klasztoru zawitała na zakurzoną werandę zapomnianej amerykańskiej chałupy. To tylko jedna z wielu interpretacji niebanalnej gry bluesmana z „Mysticssippi”.

(Tekst archiwalny, Rafał Maciak, 12 Taktów, 15.11.2011)